Friday, May 23, 2014

19 comments

Cambios, cambios, cambios!

Działo się, oj działo.

Przede wszystkim - co najważniejsze - koniec z nudnym siedzeniem przed komputerem 5 dni w tygodniu po 8h, odbieranie durnych telefonów z okrzykami 'gdzie moje pieniądze? zapłaćcie! gówno mnie obchodzi, że pani nie ma na to wpływu', udawanie, że mam co robić, a w tym czasie wysyłanie miliona cv (no, może miliona nie było, ale z 200 na pewno). Moja desperacja, depresja i inne smutne słowa na 'd' doprowadziły do wysyłania cv do każdej firmy jaką znalazłam na maps.google w obrębie 30 km od mojego miasta. Powstrzymywałam się przed zamieszczeniem tekstu 'błagam zabierzcie mnie stąd, bo zwariuję i będziecie mieć mnie na sumieniu'. Wystarczająco desperackie było rozsyłanie mejli i szybsze bicie serce na każdą nową wiadomość i dźwięk telefonu. Każda odpowiedź mejlowa informowała mnie, że miło im, iż zwróciłam się do ich firmy, aktualnie nie mają wolnych stanowisk, ale będą o mnie pamiętać, a każdy telefon był od mamy albo chłopaka, ew. ze Speak Up, który sobie wziął mnie za cel i wydzwaniał zarówno z zastrzeżonych, jak i 8 różnych (tak, 8, wszystkie mam zapisane do przekierowania na pocztę głosową) numerów. Na ogłoszenia odpowiadałam te, które dotyczyły posad biurowych, wiem - żadna praca nie hańbi, do jakiegoś supermarketu (zwłaszcza z książeczką sanepidu i doświadczeniem z Tesco) na pewno by mnie przyjęli, ale z jednej strony dość marna opcja zejść z asystentki zarządu na sprzedawcę w Biedronce, a druga sprawa - praca w supermarkecie jest ciężka, zarabiać jakoś trzeba, ale moje plecy nie zniosą za dużo, po awarii wypadnięcia dysku kilka lat temu.



Straciłam nadzieję wszelką na to, że ktoś mnie zechce. Wróciłam do stanu sprzed rozsyłania mejli, tzn. nie odbieram nieznanych numerów. Któregoś, jak się okazuje, pięknego wieczora dzwoni numer. Standardowo nie odebrałam. Za chwilę sms: "proszę o kontakt w sprawie pracy". Serce zachciało szaleć, ale pomyślałam 'spokojnie, może to z którejś firmy hostessowej, nie napalaj się'. Oddzwaniam. Trututu, wysłała pani cv, zapraszamy na rozmowę, adres taki a taki. Dobrze, że zapytałam o adres, bo nazwy firmy nie dosłyszałam (ja z tych przygłuchych, przyślepych zresztą też). Akurat wyruszałam do mojej lepszej połówki, przysiadłam do komputera sprawdzać adres (i tak za chwilę dostałam od mojego telefonicznego rozmówcy adres www firmy). Podejrzewałam, że to może jakiś hotel, bo w rozmowie obiło się słowo 'recepcja'. Ale nie, ośrodek sportowy. Uuuu, myślę, brzmi dobrze. Tenis, piłka nożna, badminton, siatkówka... Nowocześnie wygląda (przynajmniej nie tak ponuro, jak dotychczasowy salon samochodowy). Powoli zaczynam się cieszyć, druga połówka też się cieszy, bo pewnie miał ochotę momentami wyciągnąć siekierę tudzież kamień na moją osobę od ciągłego zrzędzenia, stanów depresyjnych i nieprzewidzianego płaczu spowodowanego tą cholerną pracą, do której musiałam każdego dnia o 8:20 wyjeżdżać z bólem brzucha. Chwilowo miałam lepszy humor, bo mi coś rąbnęło w kręgosłupie i ochoczo ruszyłam (na tyle na ile mogłam się ruszać) po tygodniowe zwolnienie lekarskie. Dzięki temu mogłam sobie bezproblemowo pojechać na poniedziałkową rozmowę rekrutacyjną. W poniedziałek wyjątkowo wstałam bez problemu i złego humoru od rana. Telefon naładowany, nawigacja odpalona i ruszamy. Oczywiście do końca kolorowo nie było, bo moja nawigacja lubi mnie wkurzać (o czym przeczytacie TUTAJ, temat na osobny post).

Hurra, dojechałam. 40 minut przed czasem. Przynajmniej parking normalny i jest gdzie stanąć (już w tym momencie załączyło mi się porównywanie starej i - jeszcze nie - nowej pracy). 7 minut przed godziną zero, wygramoliłam się z mikrusa (cholera, czemu pada? włosy mi się popsują! nie przyjmą mnie! pomyślą, że nie mam na parasolkę! wyrzucą mnie na wejściu!) i ruszyłam w stronę drzwi. Dobra, wchodzę. O! Przyjemne wnętrze pomarańczowo - zielone. Na recepcji siedział sympatyczny pan (myślę? facet na recepcji? później okazał się moim przyszłym szefem), oznajmiłam po co tu jestem i dowiedziałam się, że muszę chwilę poczekać na managera. Wspomniany pan pojawił się chwilę później w asyście wojskowego, który dogadywał szczegóły turnieju tenisowego dla wojskowych (o czym dowiedziałam się później, a podczas, którego to turnieju pomagałam w cateringu). Za chwilę zostałam poproszona do pokoju managera (w którym to tydzień temu wydawałam zalecenia, gdzie powiesić mapę świata i dyplomy wspomnianego managera). Nawet się nie denerwowałam, kilka rozmów o pracę już przeżyłam, a jakby nie patrzeć pracę jakąś miałam (nie to co nerwowe poszukiwanie roboty po zamknięciu lotniska, na którym również miałam przyjemność pracować). Dołączył też do nas szef (ten z recepcji). Rozmowa całkiem szybka i przyjemna, panowie zdawali się być zainteresowani moją osobą, ale jednocześnie dowiedziałam się, że z jeszcze jedną osobą będzie prowadzona rozmowa. Mimo wszystko miałam dobre przeczucia. Już po wyjściu pełna radości zadzwoniłam do lepszej połówki opowiedzieć wszystko jakbym już miała tą pracę.

Przeczucia mnie nie myliły, już następnego dnia miałam telefon "chcemy panią", powstrzymałam się przed zapytaniem "naprawdę?!".

Nie wspomnę nawet z jaką radością, pierwszy raz od wielu tygodni pojechałam do już-prawie byłej pracy pomachać wypowiedzeniem.

I tak miało być o zmianach, a udało się jedną napisać. Nie będę strzelać tutaj wielkiego wypracowania, bo mało komu chce się tyle czytać.

Ale jeszcze małe info. Pisałam w poprzednim poście, o tym, że mam ochotę coś robić. Nie, nie. Książki jeszcze nie piszę. Na razie moja potrzeba pisania rozrosła się do dwóch kolejnych blogów. Pierwszy z nich, dotyczący testów różnych produktów (wiem, wiem, dość popularne aktualnie w blogosferze), to wstęp do czegoś większego, o czym wie Mój Najwspanialszy, a czym się jeszcze nie dzielę, bo nie chcę zapeszać. Wiem, że mam ochotę na własny biznes. ;) Zapraszam do odwiedzenia: Stestuj To
Drugi (w sumie już trzeci) blog, to kobiecy punkt widzenia w motoryzacji, czyli drugie tyle mojego pisania i paplania, tym razem w szeroko pojętym świecie motoryzacji, z którym miałam do czynienia na codzień pracując w salonie samochodowym, a jednocześnie będąc kierowcą swojego mikrusa. Zapraszam do odwiedzenia: Upsss... kobieta za kółkiem.

Na głośnikach nic, ale w głowie bębni mi piosenka, która leci często na Esce, i słów nie da się powtórzyć. To coś między jodłowaniem, gulgotaniem indyka i seplenieniem.


Miłej nocy. Ja wracam do nauki na jutrzejszy egzamin. (ahhh sesja)